Monthly Archives: January 2016

„Choroba misjonarza” cz. 2 – dlaczego jeżdżenie na misje jest atrakcyjne

W pierwszym poście pt. „Choroba misjonarza” poruszyłam głównie wątek związany z tym co dzieje się po powrocie, a co może powodować że chce się wrócić na misję. Nie odnosiłam się jednak do tego, dlaczego jeżdżenie na misję jest atrakcyjne. A faktycznie tak jest – wyjazd na misję przynosi korzyści, nie tylko te finansowe, zawodowe, ale także psychologiczne.

Po pierwsze: Dla żołnierza to przede wszystkim sprawdzenie w terenie tego wszystkiego do czego został wyszkolony w kraju, na poligonie. Wyjazd na misję jest więc często potwierdzeniem własnej wartości w zawodzie. Podobnie jak u himalaisty sto wejść na ściankę wspinaczkową znaczy dużo mniej niż wspinanie się na najwyższe szczyty, tak dla żołnierza wyjazd na misję potwierdza jego wartość bojową dużo bardziej niż służba w kraju w czasie pokoju. Jest to mocno związane z ambicją, pragnieniem osiągnięć, chęcią zdobycia określonej pozycji. I trudno się temu dziwić.

Po drugie: Chęć wyjazdu związana jest z możliwością przeżycia jedynego w swoim rodzaju doświadczenia. Wykonywania zadań czy spędzenia czasu w miejscach, do których zwykły śmiertelnik nie ma dostępu. Tam nawet powietrze pachnie inaczej. Dodatkowo doświadczenie bycia na misji uczy dystansu do życia, ponieważ stykasz się z tym jak bardzo jest ono kruche. Wiele spraw i poglądów ulega przewartościowaniu.

Po trzecie: W tamtych warunkach obowiązuje nie tylko maksymalne uproszczenie funkcjonowania na co dzień, ale także w relacjach międzyludzkich. Jeden z komentarzy pod poprzednim tekstem o „chorobie misjonarza” doskonale to opisuje. Dyziek pisze: „Nasze powroty biorą się też z tego, że tam każdy wie co ma robić, nikt nie wymyśla głupot, zawiązują się szczere relacje, szacunek między przełożonymi i podwładnymi, to coś czego brak w kraju”. Nic dodać nic ująć. Uproszczenie o którym mówię to redukcja relacji do bezkonfliktowego działania, wzajemnego zaufania i wspierania siebie. To nie znaczy, że zawsze jest dobrze, jednak nie ma niepotrzebnego rozdmuchiwania konfliktów, drobnostki pozostają w randze drobnostki i tyle.

Po czwarte: Uproszczenie funkcjonowania polega na tym że podstawowe potrzeby, o których zaspokojenie starasz się w kraju na co dzień, tam w ramach obowiązywania pewnego systemu masz zapewnione. Jasne jest kiedy i jakie zadania wykonujesz, komu podlegasz i co masz robić. Jedzenie jest o określonej porze, nikt nie chodzi przecież do sklepu i sam sobie nie gotuje. Podstawowe potrzebne do życia rzeczy są „z klucza” zapewnione i, co może wydawać się dziwne, jest w tym jakaś przewidywalność. Tak być musi, bo wszelkie siły mają zostać wykorzystane na przetrwanie i wykonywanie swojej pracy. Nie ma problemów związanych z wychowaniem dzieci, płaceniem rachunków, podatkami, nie myśli się o przyszłości, bo aktualnie liczy ona maksymalnie sześć miesięcy. Taka perspektywa jest atrakcyjna. Daje sposobność do osunięcia od siebie tego wszystkiego co często szarpie nerwy w kraju.

Podsumujmy zatem zyski wynikające z takiego rodzaju specyficznej służby: zwiększa to poczucie własnej wartości, daje możliwość sprawdzenia i poznania siebie. Mamy możliwość przeżycia i doświadczenia czegoś co niewielu jest dane, co daje nam wstęp do pewnej elity, w której znajdziemy się już na stałe. Następuje uproszczenie relacji i funkcjonowania co również jest zyskiem, a przyjaźnie zawiązane na misji są z reguły trwałe.

Pisząc o zyskach nie zapominam o stratach czy problemach. Kiedy jesteśmy „tam” przez chwile może wydawać się, że liczy się tylko „tu i teraz” ale czas w kraju nie stoi w miejscu. I wszystko co się w tym czasie wydarzyło jest już dla nas stracone. Nic i nikt nie będzie na nas czekać wiecznie, dlatego często relacje z bliskimi wystawione są na szwank.

Nie poruszam nawet tak poważnych spraw jako możliwość utraty zdrowia czy życia, choć świadomość tego często nie powstrzymuje powrotu. Racjonalizując niebezpieczeństwo liczy się na to, że kule ominą inaczej nie można byłoby wyjechać.

W filmie „The Hurt Locker” (polski tytuł „W pułapce wojny”) jest taka scena, kiedy główny bohater po powrocie do USA wysłany do sklepu przez żonę nie jest w stanie zdecydować się co do wyboru płatków do mleka. Stoi bezradnie przed regałem z kilkudziesięcioma opakowaniami. „Tam” decydował jako saper o życiu i śmierci, „tu” trudno mu było zakupić płatki. Czuje się jakby oderwany od tej rzeczywistości i to jest naturalna reakcja. Po powrocie do kraju, podobnie jak po przyjeździe na misje trzeba przejść powtórną aklimatyzację do zastanych warunków. Owa powtórna aklimatyzacja i odreagowanie to niezbędna część powrotu do normalnego funkcjonowania, wydaje się to być dobry wstęp do kolejnego artykułu tym razem na ten właśnie temat.

Wszystkiemu winien wstyd

alone-971122_1920

Wstydzimy się, wstydzimy się na potęgę. Czasem wstydzimy się nie wiedząc nawet, że się wstydzimy. Wstydzimy się siebie i za swoje zachowanie, czasem wstydzimy się za kogoś, nawet za postać z filmu. Zdarza się, że słyszę w gabinecie: „nie mogłam/em na to patrzeć, to było żenujące” a opisywana jest właśnie scena z filmu. Żenują nas cudze wypowiedzi, cudze błędy, niewiedza, ale i intymność, romantyczność…bywa, że wyśmiewamy to co nas zawstydza.  Ileż razy słyszeliśmy wyśmiewanie się z romantycznego gestu czy wzruszenia na filmie o miłości. Wyśmiewanie często służy odwróceniu uwagi od naszych własnych przeżyć, wstyd, który przeżywamy jest na tyle duży, że nie mogąc go pomieścić oddajemy go komuś innemu ośmieszając go i zawstydzając. Bojąc się, że sami zostaniemy ośmieszeni ośmieszamy innych, prezentując często agresywną postawę. Tym samym sprawiamy, że inni raczej będą unikać zwrócenia nam na to uwagi. W ten sposób nikt nas nie konfrontuje, a często ludzie wręcz odsuwają się. Zaprzeczanie i nieumiejętność przyznania się do błędu to kolejny sposób aby pominąć to czego się wstydzimy. Poczucie wstydu, które zakładamy czy takie którego doświadczyliśmy np. ze względu na gafę towarzyską powoduje rodzaj urazy, która sprawia, że podświadomie unikamy powtórzenia takiej sytuacji. Dlatego automatycznie wycofujemy się z nich bądź je odrzucamy. Innym mechanizmem poradzenia sobie z taką sytuacją jest zdewaluowanie całej sytuacji bądź osób w niej uczestniczących.

Uczucie wstydu jest odczuwane różnie w zależności od jego natężenia i tak najlżejszą jego formą jest zakłopotanie i  zażenowanie,  następnie wstyd i upokorzenie, aż do uczucia śmiertelnego poniżenia. Wiele zrobimy by tych uczuć nie przeżywać i nie doświadczyć, zwłaszcza jeżeli doświadczaliśmy ich będąc dziećmi. To bardzo ważny element, który warunkuje jak silnie będziemy w dorosłym życiu przyjmować uczucie wstydu. Dlatego tak istotne jest jak rodzice odnoszą się do swoich dzieci. Zdarza się czasem, że rodzice zaspokajają własne oczekiwania czy potrzeby używając do tego dziecka. Ma być piękne, dobrze wyglądać, dobrze się uczyć, być grzeczne, jednym zdaniem ma być idealne. Tylko wtedy jestem z niego dumny, kocham je, doceniam, chwalę się nim. Mało w tym miejsca na popełnianie błędów, można sobie wyobrazić jak wiele kosztuje dziecko ciągłe utrzymywanie takiej postawy. Jak będzie czuło się zawstydzone jeżeli w jakimś aspekcie nie okaże się dość dobre, a inni to zauważą i podkreślą. Nieważne jak bardzo w środku czuje się tym zmęczone, jak bardzo rzeczy które robi mu nie pasują – wie, że jeśli przestanie być idealne, narazi się na rozczarowanie kogoś kogo kocha i od kogo jest zależny czyli rodzica. Obawia się odrzucenia i krytyki. W przyszłości będzie starać się nie rozczarowywać, a kiedy to zrobi może przeżywać nie tylko poczucie winy, ale także silny wstyd. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy gdy rozczarowani i zawstydzeni nieporadnością, słabością, brakiem umiejętności czy wiedzy rodzice, ośmieszają czy upokarzają dziecko. „Jesteś do niczego”, „ każdy lepiej by to zrobił niż ty, do niczego się nie nadajesz”, „nie bądź taką pierdołą”..itp. W ten sposób przekraczamy granice, tego co dziecko może udźwignąć. Wewnętrznie musi się chronić wykorzystując podstawowe mechanizmy obronne. Jednym z nich jest zaprzeczanie, drugim np.projekcja.

Po osiągnięciu dojrzałości, jako dorosły, takie dziecko, posługując się projekcją będzie widzieć wszystkie nieidealne i zdewaluowane swoje cechy (części siebie) w innych, co uchroni je od przeżywania w taki sposób siebie. To „ci inni” odtąd będą słabeuszami, idiotami czy durniami. Dzięki temu nie dojdzie do ujawnienia własnej słabości, bo będzie ona przeniesiona na innych. Dorosła osoba „zaprogramowana” w ten sposób będzie przeżywać duży lęk przed odsłonięciem, zaprzeczać własnym słabościom, niechętnie uznawać własne błędy. Będzie przeżywać dużo wstydu, zwłaszcza w momentach niepowodzeń, w których będzie widzieć rysę, która powstała na jej obrazie.

Badajmy zatem własne wnętrze, patrzmy dlaczego się wstydzimy i czy na pewno jest powód do wstydu, bo wstyd nas zatrzymuje i tak naprawdę izoluje. Dbajmy też o relacje z naszymi dziećmi. Budując mądrze ich poczucie własnej wartości sprawiamy, że w przyszłości będą dojrzalej znosić niepowodzenia i będą lepszymi partnerami, pracownikami i po prostu ludźmi.

„Zamiast palić jointy, lepiej godzinę pobiegać”

Przeczytałam interesujący i dobrze napisany artykuł Filipa Rybakowskiego w  Psychiatria – pismo dla praktyków. „Zamiast palić jointy, lepiej godzinę pobiegać”- w tekście autor stawia m.in taką właśnie tezę. Zamieszczam dla wszystkich aktywnych sportowo (zwłaszcza uprawiających TRIATHLON), ale także dla praktykujących terapeutów uzależnień.

„Czym różni się psychiatra od ironmana?”

Poproszony przez kolegę redaktora, zdecydowałem się opisać swoje nowe hobby, które pochłania mój wolny czas od około 2 lat. Wtajemniczeni pewnie już na podstawie tytułu domyślili się, że chodzi o  triathlon, dyscyplinę sportową składającą się z  trzech elementów – pływania, jazdy na rowerze i biegania. W najtrudniejszych zawodach tego typu należy przepłynąć 3.9km, przejechać na rowerze 180 km, a następnie przebiec maraton (42.2km). Osoby, którym udaje się tego dokonać otrzymują tytuł “człowieka z żelaza”. Szczęśliwie zawody triathlonowe odbywają się także na krótszych dystansach, na przykład start o połowę krótszy określany jest jako 1/2 ironman, a  jeszcze krótsze zawody, to tzw. dystans olimpijski lub sprint, choć nawet ten ostatni niewiele ma wspólnego ze sprintem właściwym, ponieważ trwa mniej więcej godzinę.

Oczywiście można twierdzić, że każdy psychiatra jest po części ironmanem – zmagającym się z ciężkimi okolicznościami opieki nad pacjentami, negocjacjami z  NFZ, czy relacjami ze współpracownikami, ale o tym w artykule nie będzie.

Spróbuję się raczej zastanowić, dlaczego triathlon może być atrakcyjny dla psychiatrów jako forma wypoczynku, choć oczywiście moje spostrzeżenia można odnieść do niemal każdej dziedziny sportu amatorskiego. Ze względu na zainteresowania będę również nawiązywał do koncepcji neurobiologicznych, które mogą być ciekawe dla naszej specjalności w  kontekście terapii i  zaleceń dla pacjentów.

Amatorskie uprawianie triathlonu, a właściwie zabawa w triathlon jest zajęciem dosyć czasochłonnym. Aby trenować każdą z trzech dyscyplin w najmniejszym sensownym wymiarze – czyli dwa razy w tygodniu potrzebujemy, jak łatwo obliczyć, minimum 6 godzin w okresie 7 dni. W tym momencie widzę wielu zniecierpliwionych kolegów, którzy odkładają egzemplarz pisma dla praktyków lub znacząco stukają się w czoło. Wiadomo, że zwykle jesteśmy tak zajęci, że żeby znaleźć 6 godzin w tygodniu to „pewnie musielibyśmy zrezygnować z  co najmniej jednego z etatów”. Z drugiej strony średni czas oglądania telewizji wynosi dla typowego Polaka około 30 godzin tygodniowo. Oczywiście nie wiemy, jak sprawy wyglądają w przypadku psychiatrów, ale mam podejrzenia, że może być to liczba o niewiele mniejsza.

Triathlon i  psychiatria są dla mnie całkowicie odmiennymi zajęciami. Gdy przyjmuję pacjentów w  gabinecie, jestem przez kilka godzin w niemal całkowitym bezruchu – poza przekręcaniem się w fotelu i robieniem notatek nie wykonuję innych czynności. Jestem skupiony na interakcji z pacjentem, śledzeniu jego toku myślenia, próbie analizowania wypowiedzi. Pamiętając o unikalności i indywidualnych uwarunkowaniach trudności danej osoby, próbuję w  krótkim czasie zamknąć jego problemy w zwięzłej etykiecie diagnozy, a następnie zaordynować właściwe leczenie.

W triathlonie jestem w ciągłym ruchu, a aktywność mojego mózgu mogłaby się sprowadzać do sporadycznych zmian wzorców poruszania się. Nie występuje interakcja z  inną osobą – gdy chcę, mogę oczywiście prowadzić wewnętrzny dialog, ale częściej pozwalam swoim myślom płynąć swobodnie. Nie odczuwam presji czasu (szczególnie podczas długich biegów i trwających kilka godzin jazd na rowerze), a mój proces myślowy nie musi doprowadzić do konkretnego wyniku. A  zatem piękno tego sportu polega dla mnie na tym, że uprawiając go, zmuszony jestem do wykonywania rzeczy, których niemal w ogóle nie robię w pracy, a jednocześnie mogę odpocząć od zajęć, których w trakcie praktykowania mi nie brakuje.

Nie ukrywam, że moja pasja do sportów wytrzymałościowych – szczególnie do ich połączenia – co ma miejsce w  triatlonie, posiada swoje źródła również w chęci subiektywnej obserwacji i weryfikacji doniesień nt. różnych neuro- i psychologicznych aspektów wysiłku fizycznego, o których coraz więcej mówi się w piśmiennictwie fachowym. Na początek coś dla osób zajmujących się uzależnieniami. Nie, nie będę mówił po raz kolejny o „endorfinach, które wydzielają się u  biegaczy”, ponieważ hipoteza ta jest dość stara (lata 70. XX wieku) i prawdopodobnie nieprawdziwa, ponieważ endorfiny są zbyt duże żeby przejść przez barierę krew-mózg. Od około 10 lat wiadomo natomiast, że w trakcie wysiłku fizycznego wydzielają się endogenne kanabinoidy (które przenikają do mózgu z  łatwością), co prawdopodobnie związane jest z poprawą samopoczucia i zjawiskami zaburzonej percepcji w przypadku długotrwałego wysiłku fizycznego. A zatem, zamiast palić jointy, lepiej godzinę pobiegać. Jeszcze większe poczucie odrealnienia i transu, związane prawdopodobnie ze zmianą środowiska na niezbyt naturalne dla człowieka, daje godzinna dawka pływania, szczególnie stylem dowolnym, w którym naprzemienne ruchy ramion działają jak hipnotyzujący metronom.

Zainteresowanym depresją i hipotezą neuroplastyczności chciałbym powiedzieć, że obecnie badacze zajmujący się naukami podstawowymi, w tym zjawiskami takimi jak neurogeneza de novo w  dorosłym mózgu, nie mają najmniejszych wątpliwości, że najsilniejszym naturalnym bodźcem do produkcji nowych neuronów jest wysiłek fizyczny. Dzieje się tak prawdopodobnie ze względu na stymulację produkcji mózgopochodnego czynnika wzrostu neuronów – BDNF, jak również wielu innych substancji o  działaniu neurotrofowym i  neuroprotekcyjnym.

Dla osób zajmujących się stresem, czyli właściwie dla nas wszystkich, interesujące może być, że wysiłek fizyczny (sam będąc stresorem) działa jak szczepionka na oś podwzgórze – przysadkanadnercza. Zaobserwowano, że gdy porównano dwie stresowane grupy, jedną, która uprzednio wykonywała wysiłek fizyczny i drugą, która nie miała takiej interwencji, to w tej drugiej markery pobudzenia osi PPN i autonomicznego układu nerwowego były znacząco większe.

Skupionym na funkcjach poznawczych i  działaniu kory przedczołowej chciałbym przedstawić hipotezę przejściowej hipofrontalności związanej z wysiłkiem fizycznym. Głosi ona, że w trakcie wysiłku fizycznego krew w  mózgu kierowana jest do miejsc związanych z  regulacją ruchów, czyli do zakrętu przed- środkowego, zwojów podstawy oraz móżdżku, co powoduje, że nie zostaje jej zbyt wiele dla kory przedczołowej, a tym samym zachodzi jej tymczasowe „wyłączenie”. Z tegoż powodu wysiłek fizyczny stanowi fizjologiczny „reset” dla naszego wewnętrznego komputera, pozwalając na przerwanie analizowania, planowania, rozważania, dywagowania i ruminowania, które zwykle, gdy trwają zbyt długo, nie prowadzą do niczego dobrego.

Kluczowe znaczenie w procesie psychoterapii ma zmiana oceny siebie. Satysfakcja, jaką daje realizacja choćby jednego treningu, może stanowić do tego dobrą podstawę. Zadowolenie z własnej osoby pogłębia się jeszcze bardziej, gdy udaje się realizować coraz większe partie programu treningowego i zaczyna się dostrzegać efekty własnych działań.

Podsumowując: ze względu na specyfikę naszej pracy, polecam triathlon nie tylko psychiatrom, ale wszystkim specjalistom zajmującym się zdrowiem psychicznym. Myślę, że kilka powyższych argumentów może również wskazywać na celowość zalecania aktywności fizycznej naszym pacjentom, a jak wiadomo najłatwiej przekonać kogoś własnym przykładem. ■

PSYCHIATRIA/PISMO DLA PRAKTYKÓW/MARZEC 2015  s. 34-35

http://www.psychiatraonline.com/psychiatra-nr-8/

 

 

Wszystko w rękach boga – psychologa.

Początek

Różne myśli i oczekiwania towarzyszą osobie zgłaszającej się do psychoterapeuty. Nie przychodzimy przecież do specjalisty kiedy czujemy, że wszystko jest w porządku. Już sama decyzja wiele nas kosztuje. By w ogóle ją podjąć musimy dokonać pewnego podsumowania, przyznać, że jest coś, z czym nie potrafimy poradzić sobie sami. To sprawia, że pojawia się potrzeba szukania pomocy. Natychmiast może pojawić się także myśl przeciwna: „czy on/ona faktycznie mi pomoże?”, swoiste zaprzeczenie tego, że kogoś potrzebuję. Ambiwalencja wobec pierwszej wizyty może trwać długo, ponieważ trzeba przełamać wiele oporów i lęków. Idę do obcej osoby, której mam powiedzieć jakie mam problemy, odsłonić się. Od tej pory to co wypowiedziane zaczyna istnieć już nie tylko w mojej świadomości i staje się bardziej realne. Często przecież łudzimy się, że jeżeli o czymś nie mówimy to ta rzecz (uczucie, problem) nie istnieje. Spychamy to na bok, staramy się tego nie widzieć, ale to dalej tkwi w naszej głowie i po jakimś czasie powraca. Wtedy znów myślimy o wybraniu się do psychoterapeuty. Tym co dodatkowo wzmaga ambiwalencję jest lęk przed zmianą. Nie jest dobrze tak jak jest, ale co odkryję kiedy zacznę prace nad sobą? Boję się, że ujrzę rzeczy, które nie pozwolą mi już dłużej „nie widzieć” i „nie czuć”. To co do tej pory omijam zacznie uwierać jak piasek pod powiekami. Boimy się, że psychoterapia poruszy nasz świat w posadach.

Oczekiwania

Kiedy w końcu decyzja została podjęta i zjawiamy się u psychoterapeuty, okazuje się, że cierpliwości nie wystarcza nam na długo. Psychoterapeuta jawi się nam jako osoba, która ma przynieść szybkie rozwiązania. Psychoterapeuta przez chwile jest prawie jak Bóg, który ma usunąć cierpienie. Tymczasem na pierwszej sesji, do której tak długo się zbieraliśmy, spotykamy się w większości z milczeniem. Jesteśmy wyrozumiali, bo przecież psycholog musi zapoznać się ze sprawą, na kolejnych spotkaniach może nie być lepiej – psychoterapeuta mówi niewiele. Kiedy już mówi słyszymy, ale nie chcemy usłyszeć. Pomijamy to, bo gdzieś w głowie jest bieg do celu, jakim jest rozwiązanie, rada, ratunek. Wszystko zmierza w kierunku pytania: „i co z tym (z czym przychodzę) zrobić?”. Okazuje się, że w terapii nie ma jednoznacznych odpowiedzi i niby to rozumiemy, ale pragniemy czego innego – prostej recepty na nasze bolączki.

Czas

Tylko Bóg przemieni wodę w wino w jeden wieczór. Psychoterapia to proces, który musi trwać by przynieść rezultaty. Pierwszym efektem, często niezauważanym, jest zdolność zniesienia frustracji w związku z brakiem natychmiastowych rozwiązań. Kiedy pada pytanie ile trwa psychoterapia i mówię, że około dwóch lat, a czasem dłużej, wiele osób postrzega to jako bardzo długi okres. Rzeczywiście na wstępie wydaje się to bardzo odległa perspektywa, potem jednak często okazuje się, że dwa lata mijają szybko, a pacjent nie jest wciąż gotowy na to by zakończyć terapię.

Zadaj mi pytanie

„Będzie mi łatwiej jeżeli Pani będzie pytać…” – to zdanie pada bardzo często w gabinecie w trakcie pierwszych wizyt. Pacjenci wypowiadają je z różnych powodów. Niektórym trudno jest być w kontakcie, czasem tak naprawdę chcieliby zaspokoić oczekiwanie psychoterapeuty zgadując w myślach, co może być dla niego ważne. Zakładają, że jeżeli będą mówić rzeczy które przychodzą im do głowy, to będą to rzeczy nieistotne, nieinteresujące, niepotrzebne. Nic bardziej mylnego, ponieważ naprawdę wszystko, co zostanie poruszone jest ważne i wnosi wiele. W ten sposób pokazujemy psychoterapeucie nasz wewnętrzny świat, to jak myślimy, postrzegamy, czujemy. Psychoterapia to opowieść osoby, która do mnie przychodzi, nie odwrotnie. Wyobraźmy sobie akwarium pełne plastikowych kolorowych piłeczek: kiedy ja pytam to ja sięgam po piłeczkę, jeśli pacjent sam mówi to wybór należy do niego.  Dzięki temu widzę co wybiera i dostrzegam najważniejsze dla niego tematy, a nie te, które ja uważam za istotne. Milczenie jest frustrujące, to prawda, ale to właśnie w milczeniu do głowy napływają te myśli, które należy mówić.

Podsumowując, psychoterapeuta to towarzysz w drodze do pełniejszego rozumienia siebie, a psychoterapia to droga do rozwoju wynikającego z tego co sami w sobie odkryjemy. Zapraszam do dyskusji.

Pozdrawiam,

Izabela Jabłońska